W dzisiejszej Psychobibliotece zapraszam Was na recenzję książki, z którą wiązałam wielkie nadzieje. Jeszcze przed lekturą miałam do niej bardzo osobisty stosunek, bo zdawała się trafiać w sedno moich ostatnich przemyśleń dotyczących nadmiernej dbałości o zdrowie i niezdrowej potrzeby samodoskonalenia. Ale kiedy wreszcie do mnie trafiła, pozostawiła mnie z uczuciem niedosytu. Problem w tym, że Pętla dobrego samopoczucia C. Cederstroma i A. Spicera to bardzo jasno nakierunkowany na tezę tekst. Autorzy bardziej pokazują niż obserwują – a to siłą rzeczy prowadzi do przeinaczeń i spłyceń. Również w obszarze dotyczącym współczesnej psychologii, o którym siłą rzeczy opowiem Wam w tej recenzji najwięcej.
Najpierw jednak o tym, skąd ta fascynacja tytułem. Pętla dobrego samopoczucia trafiła do księgarni akurat w czasie, kiedy byłam bardzo skoncentrowana na tropieniu niedoskonałości ciała i walce o zdrowotną perfekcję. Wiele zmieniłam, wytrzebiłam wszystkie złe nawyki i wreszcie wiodłam życie jak z lifestyle’owej gazety. Ze zdziwieniem zauważyłam jednak, że nie przynosi mi to ani satysfakcji, ani spokoju. Raczej uzależnia i sprawia, że czuję przymus robienia jeszcze więcej.
„Dobre samopoczucie przekształciło się w obowiązek i obróciło przeciwko nam. Przymus pozytywnego myślenia […] przerodził się w moralny imperatyw, który odwraca naszą uwagę od politycznego i społecznego zaangażowania“. Ten okładkowy opis Pętli dobrego samopoczucia bardzo mnie poruszył i wybił ze strefy komfortu, bo chcąc nie chcąc odnalazłam cząstkę siebie w tym portrecie współczesnego „pasywnego nihilisty“. Kierującej zainteresowanie do wewnątrz, umyślnie odwracającej się od aktualnej sytuacji politycznej, skoncentrowanej na własnym samorozwoju aż do granicy obsesji.
Obowiązek, by czuć się świetnie
W Pętli dobrego samopoczucia Cederstrom i Spicer szkicują portret idealnego człowieka naszych czasów. Skupionego na nieustannym samodoskonaleniu i maksymalizowaniu własnych mocy przerobowych. Więcej energii, więcej produktywności kosztem snu, potrzeb, jakiegokolwiek życia poza miejscem pracy. „On/ona naszych czasów“ istnieje w świecie, w którym nic nie jest na stałe: żyjemy w nieformalnych związkach, mieszkamy w wynajmowanych mieszkaniach, pracujemy na śmieciówkach, jeździmy wypożyczanymi samochodami. Obsesja samodoskonalenia to reakcja na ten brak stałości – musisz być zawsze o krok do przodu przed swoją konkurencją.
W świecie, w którym wszystko zależy od ciebie, każde spotykające cię zdarzenie jest twoim sukcesem albo porażką. Zwolnienie z pracy wynika z lenistwa, choroba – z braku chęci, by wyzdrowieć. Ty decydujesz o wszystkim, włącznie ze zdrowiem: a więc stan twojego zdrowia określa, jakim jesteś człowiekiem. Autorzy wprowadzają za Zizkiem i Alenką Zupanic pojęcie biomoralności – przekonanie, że twoja kondycja psychofizyczna mówi też o tym, jakim jesteś człowiekiem. W tym świetle osoba, która jest optymistycznie nastawiona do życia, ładnie się ubiera i zdrowo odżywia wydaje się po prostu moralnie lepszym człowiekiem niż np. otyły, narzekający dresiarz.
W takim uproszczeniu brzmi to dosyć absurdalnie, ale pora na chwilę szczerości: zastanówcie się szczerze, czy i Wam nie zdarza się czasem ulegać takim stereotypom. Bo mnie się zdarza. Zauważyłam, że mam tendencję do wartościowania i negatywnie oceniam osoby, które np. palą, piją dużo gazowanych napojów i nie dbają o dietę (choć jeszcze kilka lat temu wszystkie te straszne grzechy popełniałam sama). W towarzystwie ludzi, na których opinii mi zależy, czasem głupio mi zjeść zwyczajnego batona albo błysnąć fałdką na niewystarczająco wyćwiczonym brzuchu. Społeczna presja zdrowia idealnego jest mi bardzo bliska.
PRZECZYTAJ TEKST: Healthism. Czy o zdrowie można dbać za mocno?
Psychologiczne mity
Problem z Pętlą dobrego samopoczucia polega jednak na tym, że to dosyć stronnicza analiza – napisana z konkretnej perspektywy i z wyraźnie zarysowaną tezą. Wywód Cederstroma i Spicera ma społeczno-polityczny i wyraźnie antykapitalistyczny charakter. Obsesja dobrego samopoczucia przedstawiana jest w takim właśnie, szerokim kontekście: jako nakręcany przez państwo i wielkie korporacje mechanizm służący do ogłupiania społeczeństwa i pozbawiania go sprawczości poprzez skierowanie uwagi do wewnątrz. Problem w tym, że tak szerokie – i tak jednoznacznie ukierunkowane na tezę – ujęcie prowadzi do przeinaczeń i spłyceń, zwłaszcza w obszarach, w których autorzy nie są specjalistami.
Cederstrom i Spicer to naukowcy z uczelni biznesowych, zajmujący się przywództwem, etyką biznesu i teorią organizacji. W książce wielokrotnie odwołują się do obszarów zdecydowanie bliższych psychologii, takich jak uważność, psychologia pozytywna czy coaching. Nie szczędząc ironii i złośliwości, przedstawiają je jako narzędzia służące do wzmacniania przymusu dobrego samopoczucia i maksymalizowania produktywności. Robią to jednak jednostronnie i z pominięciem wszystkich informacji nie pasujących do stawianej tezy. Jako przykład chciałabym pokazać Wam sposób, w jaki Pętla dobrego samopoczucia opisuje uważność.
Mindfulness w służbie produktywności
Cederstrom i Spicer charakteryzują uważność jako „przemysł […] nakierowany na jasny cel – uczynienie kogoś bardziej produktywnym“ (s. 28-29). Wpisana w mindfulness filozofia bycia obecnym w „tu i teraz“ staje się dla autorów wykorzystywaną przez pracodawców „techniką służącą przesuwaniu odpowiedzialności za społeczne męki na jednostkę“. Dlaczego? Bo uważność sankcjonuje istnienie w świecie płynności i nietrwałości, uważa je za coś naturalnego. A to, zdaniem autorów, prowadzi do uznawania za normę „nieobliczalnych korporacyjnych restrukturyzacji, które w sposób fundamentalny oddziałują na życia wielu tysięcy osób“(s. 30). Cederstrom i Spicer odwołują się też do uważnościowej techniki koncentrowania się na ciele. Wsłuchiwanie się w ciało jawi się w tym wywodzie jako jednoznaczne z „ignorowaniem rozumu orazinnych podstawowych pomocy służących podejmowaniu decyzji“(tamże).
Trudno mi przyjąć te wszystkie przytoczone wyżej cytaty ze spokojem. W świetle mojej wiedzy mnie samej uważność wydaje się absolutnym zaprzeczeniem „produktywności“. W istocie wszystkie dotyczące mindfulness teksty, jakie czytałam, kładą nacisk na rozróżnienie między „byciem“ a „działaniem“, a uważność uczy równoważenia nieustannego działania takimi momentami, w których po prostu jesteś. Podobnie z medytacjami ukierunkowanymi na ciało, które nie służą podejmowaniu decyzji na podstawie przesyłanych przez nie sygnałów, lecz przeciwnie – uczą powstrzymywania się od nich w ogóle.
Owszem, praktykowanie uważności pewnie pomaga lepiej radzić sobie w nietrwałym, korporacyjnym świecie. Jeśli robisz sobie w pracy przerwy na krótką medytację, pewnie pracujesz efektywniej. Zmienność w środowisku pracy budzi mniejszy stres, kiedy postrzegasz świat jako zmienny sam w sobie. W takim świetle – OK, możemy się zgodzić, że uważność faktycznie ułatwia funkcjonowanie w obecnym systemie. Ale czynienie z niej narzędzia sankcjonującego ten system wydaje mi się przesadą. To tak, jakby krytykować psychoterapię za leczenie wyzwalanej przez nieprzyjazne środowisko pracy depresji. Albo coaching za pracę z wypaleniem zawodowym czy poszukiwaniem mocnych stron jednostki… Chociaż, wróć. W przypadku coachingu sprawa jest akurat bardzo prosta.
Ten straszny coaching!
Mam wrażenie, że w Pętli dobrego samopoczucia coaching staje się ucieleśnieniem zła trapiącego współczesny świat. Szczególnie dobrze widać to w polskim wstępie autorstwa Małgorzaty Halber. Pojęcie coachingu nie jest w nim nawet szczątkowo wyjaśnione, ale funkcjonuje w charakterze okropnego symbolu-straszaka. Wspominając o coachingu po raz pierwszy, autorka zaznacza, że „używa tu tego okropnego słowa z premedytacją“ (s. VIII). Kilka stron później pojawia się nieodłączne w tym kontekście utyskiwanie na zaśmiecenie przez obcojęzyczne terminy naszego pięknego, polskiego języka.
„Włączone do języka biznesu i zatruwające powoli język potoczny terminy dowodzą okropnej bezmyślności użytkowników. Tak stało się z wszechobecnym „designem“, tak jakby nie istniało piękne polskie „wzornictwo“, tak jest z „coachingiem“ i oczywiście ze słowami z zakresu korporacji“ (s. XIV).
Nie wiadomo do końca, o co chodzi, i co ma do dobrego samopoczucia „design“, ale to takie brzydkie, anglojęzyczne słowa, których używają tylko korpoludki zajęte wyrabianiem targetów. Bardzo tego żałuję, bo coaching to naprawdę wartościowa forma pomocy psychologicznej. W Polsce funkcjonuje jednak w tak złośliwym i prześmiewczym kontekście, że już samo wywołanie jej nazwy daje podstawę do heheszków. A to zamyka jakąkolwiek przestrzeń do dyskusji.
To jak, warto?
Pętla… na pewno jest tekstem wartościowym i – pozostańmy w znienawidzonej terminologii samorozwojowej 😉 – wybijającym ze stefy komfortu. Mnie najbardziej dały do myślenia przytaczane już powyżej koncepcje pasywnego nihilizmu i biomoralności. Świetne wydały mi się fragmenty traktujące o dietach i o pogoni za szczęściem, która – paradoksalnie – prowadzi do depresji (dużo na ten temat możecie też przeczytać w książce Szczęście: poradnik dla pesymistów Olivera Burkemana, którą opisywałam jakiś czas temu).
Jednocześnie rozczarowała mnie jednostronność przytaczanej przez autorów argumentacji. Mam też naprawdę dosyć tekstów, w których różne metody pomocy psychologicznej poddawane są krytyce przez osoby zupełnie niezwiązane z tą branżą. Jasne, ja też widuję w internecie różne okołocoachingowe absurdy, a obsesja pozytywnego myślenia i mnie doprowadza do szału… Marzy mi się jednak rzetelny, napisany przez kogoś z branży tekst, objaśniający krok po kroku, na czym te nowe metody pomocy polegają, w czym faktycznie mogą pomóc, a co jest paranauką i wyciąganiem pieniędzy. Tylko kto by ten rzetelny tekst przeczytał, co? 😉